„Roślina trująca” – informacja czy epitet?

Zdjęcie wiodące wpisu: goryczka trojeściowa (Gentiana asclepiadea L.)

z zasobów własnych (fot. T. Światkowski),

Wszystkie pozostałe zdjęcia w tym wpisie pochodzą ze strony „Witrualny atlas roślin”

Pokrzyk wilcza jagoda (Atropa belladonna L.)

Obserwuję od kilku lat , w wielu grupach zielarskich lub/ i pomagających rozpoznawać zioła/ rośliny (oraz takich, które do tego miana pretendują), niepokojącą w moim odczuciu tendencję. A jako że wiedzę o Plemieniu Roślin gromadzę i zgłębiam od ponad 40 lat, od wielu też ją przekazuję, wg swego doświadczenia czuję, że warto się tym odczuciem podzielić.

Otóż bardzo często ostatnio, kiedy w opisie konkretnej rośliny zostanie użyte słowo „trująca/ trujące”, ktoś stanowczo neguje ten opis. Traktując go jak bez mała epitet. Zwykle też wskazując na owej rośliny działanie lecznicze.

I nie w tym rzecz, że nie ma racji! Najczęściej taka uwaga jest słuszna, chociaż nie zawsze precyzyjna.

Nader często to właśnie składniki trujące są odpowiedzialne za moc leczniczego potencjału danego ziela. Ale… to nie oznacza, że informacja o ich trujących właściwościach powinna być pomijana!

Jestem w stanie pojąć skąd bierze się to podejście i wynikające zeń zamieszanie. Wiele osób zaciekle broni możliwości stosowania i dostępności roślin użytkowych, protestując przeciwko odgórnym zakazom, np. UE lub tzw Big-farmy. Oraz nie godząc się na demonizowanie Natury. Rozumiem to, na ogół wręcz podzielam!

Zaś zakazy te i zastraszania zwykle przywołują argument, że coś jest trujące, nierzadko mocno na wyrost!

Kłopot w tym, że na fali wspomnianej obrony wrzuca się do „jednego worka” rośliny określane jako trujące zbyt pochopnie, jak i te, które w pełni (i od wieków) na takie miano zasługują!

Ważną, bo zwracającą uwagę na ryzyko, jakie może nieść lekkomyślne użytkowanie wymienionego surowca. I na potrzebę  podwyższonego progu uważności i odpowiedzialności przy jego ewentualnym używaniu.

Nie jest bowiem tak, że określenie „rośliny trujące”

pojawiło się nagle pod koniec XX w!

Dawno, naprawdę bardzo dawno, setki, a zapewne nawet tysiące lat temu, nasi przodkowie (a raczej praprzodkowie), określali w ten sposób rośliny o bardzo silnym działaniu na ludzki (lub zwierzęcy) organizm. Takie, których nieodpowiednie (lub przypadkowe, ew. pomyłkowe) użycie mogło (i może do dziś!) skończyć się poważnymi powikłaniami lub śmiercią!

Z naszego tylko podwórka: lulek czarny, wawrzynek wilcze łyko, pokrzyk wilcza jagoda, tojad mocny, goryczki, bieluń, naparstnica, wilczomlecze, konwalia, czworolist, szczwół plamisty, blekot, szalej jadowity (wymieniając tak na szybko), NIE przypadkiem zostały nazwane trującymi!!!!

I nie nazwano ich tak z przyczyn komercyjnych…

Część z nich nadal bywa w użyciu, część straciła swoje znaczenie w lecznictwie. NIE straciły jednak swojego potencjału! Mogącego być groźnym. I o tym należy pamiętać!

***

Niezależnie zaś od czegokolwiek,

urody odmówić wielu z nich nie sposób!

Lulek czarny (Hyoscyamus niger L.)

Bieluń dziędzierzwa (Datura stramonium L.)

Równie często i chętnie dla negowania trującego potencjału roślin sięga się po znane powiedzenie XV wiecznego lekarza, badacza i przyrodnika, twórcy i pioniera jatrochemii, zwanego ojcem współczesnej medycyny, Paracelsusa:  

„Cóż jest trucizną? Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną. Tylko dawka czyni, że dana substancja jest trucizną”.

 I to jest w zasadzie prawda. Każdy nadmiar może być i bywa szkodliwy! Pożywienia, słońca, wody, zimna, pracy, lenistwa, stresu… oraz leków i ziół.

Tyle tylko, że potencjalnie szkodliwe ilości roślin, określanych jako łagodnie działające (np. lipa, malina, babki, rumianek, ślazy, róże wszelakie i wiele, wiele innych), byłyby zapewne trudne albo wręcz niemożliwe do spożycia! Piszę „zapewne”, bo wątpię, by ktokolwiek to sprawdzał…

Tymczasem dawki letalne, czyli śmiertelnie groźne, roślin określanych od wieków jako trujące, są naprawdę niewielkie. Często jest to zaledwie kilka owoców/ nasion, liści albo kwiatów, a nawet sam sok, wydzielina lub mleczko.

I to właśnie jest owa zasadnicza różnica, decydująca o groźnym potencjale

roślin znanych od wieków jako trujące!

Równie niewielka jest różnica między ich dawką śmiertelną, a leczniczą.

I trzeba naprawdę dobrze znać zarówno takie rośliny, ich części, pory i sposoby zbioru, jak i metody przyrządzania z nich leków, by z nich korzystać. Nie mniej ważne jest znajomość dawkowania gotowego już leku i sytuacji, w których może być pomocny.

To jest wiedza dla wieloletnich praktyków, umiejętność, jakiej nabywa się przez staranną naukę i ćwiczenia.

I zupełnym brakiem odpowiedzialności, w moim odczuciu,

jest proponowanie przepisów wyrobów z roślin trujących,

zwykle niewiadomego pochodzenia, laikom!!!

Uczącym się dopiero rozpoznawać podstawowe rośliny.

Tym bardziej zaś osobom zdesperowanym. A niemało takich szuka pomocy w ziołach.

Piszę o tym, bo niepokoi mnie taka tendencja. W czasie rosnącego zainteresowania roślinami dziko rosnącymi i zarazem ogromnych braków w zakresie wiedzy na ich temat, może to być po prostu szkodliwe. Wręcz groźne.

Tojad mocny (Aconitum firmum Rchbb.)

***

Nie wyczerpałam tu oczywiście wszystkich swoich obserwacji dotyczących określenia „rośliny trujące”.

W jednym blogowym wpisie nie jest to możliwe! Są bowiem i takie, które nazywane są trującymi z niewiedzy i z powodu zapomnienia! A także takie, których potencjał trujący znika w trakcie obróbki i konserwacji. Oraz rośliny mocno działające, czasem nazywane trującymi, których stosowanie nie jest aż tak groźne i wystarczy zachować przy nich ostrożność, rozsądek i umiar.

Pozorna dostępność wiedzy, ogromna jej chaotyczność i często bylejakość

 powoduje, że naprawdę niełatwo rozeznać się w tej mozaice.

W moim odczuciu i wg mojej wiedzy, lepiej nie skorzystać z czegoś, co może stanowić zagrożenie, niż ryzykować zdrowie i życie, swoje i innych! Tym bardziej, że Natura jest bogata i z reguły da się znaleźć zamienniki.

Jedyne, co mogę doradzić, to spora ostrożność i osobista odpowiedzialność w poszukiwaniu i zdobywaniu wiedzy na temat stosowania Roślin! Wiedzy pradawnej i tak bogatej, że często mam poczucie, iż na zgłębienie jej, jednego ludzkiego życia nie wystarczy!!!!

Czas świętowania

Miło jest świętować!

Mieliśmy w minionych dniach sporo okazji do świętowania.

Okazji różnych i w różnym stopniu –  dla każdego odmiennym –  znaczących.

Taki wspólny, jednoczący wielu czas świętowania przynosi przebogatą, cudowną, magiczną energię. Nieocenioną dla każdego z nas i dla świata….

Może by zatem przedłużyć ów

Czas świętowania???

Dzień po dniu, na cały rok, na każdy kolejny dzień, godzinę, minutę, chwilę???

Odnajdujmy codzienne okazje do wdzięczności,

świętujmy je i wyrażajmy tę swoją wdzięczność – tak, jak dyktuje serce!

IMG_1252

***

W ramach własnego wkładu w ten pomysł – świętuję!

Kilka dni temu z radością odkryłam,

że mam już okrągły tysiąc przyjaciół, obserwujących blog  

„Zielicha”!

Nie jest to zapewne wiele dla wytrawnych blogerów, ale dla mnie – miła niespodzianka! Z tej okazji po raz kolejny  „wzięłam się za bary” z tajnikami internetowych zawiłości i udało mi się się udostępnić

„Zielnik pierwszej pomocy”,

moją pierwszą i, jak do tej pory jedyną, poważniejszą publikację zielarską. Mam szczerą nadzieję, że nie pozostanie osamotniona, na razie zaś link do e-booka zainteresowani znajdą pod zdjęciem okładki w pasku bocznym bloga.

okładka poprawiona copy

***

Wszystkim obserwującym wyrażam ogromną, serdeczną wdzięczność

z nadzieją,

że treści zawarte w blogu są przydatne,  

sprawiają Wam przyjemność i stanowią dla Was inspirację!!!

***

Tu zaś pozwalam sobie wrzucić króciutki fragmencik tekstu „Zielnika”:

„Porady praktyczne

Pogotowie roślinne

Znajdując się w otoczeniu mniej lub bardziej dzikiej przyrody, wielu ludzi ma poczucie zagubienia, bezradności i braku zaspokojenia najbardziej, ich zdaniem, elementarnych potrzeb. Wprawdzie telefonia komórkowa wiele zmieniła, dając jakąś namiastkę kontaktu z cywilizacją (a często realną pomoc), ale i telefon może zawieść. Nie mówiąc już o braku zasięgu na przykład. Ewentualnie braku telefonu, co wbrew pozorom nie jest niemożliwe. Nawet w dzisiejszej rzeczywistości…

Warto zatem wiedzieć, jak zapobiegać temu wyobcowaniu. Odbudowywać poczucie przynależności i bezpieczeństwa w naturalnym otoczeniu. Natura jest naszym środowiskiem, czy tego chcemy czy nie. Umiejętność korzystania z jej potencjału to nie nowość, a powrót. Bardzo nam potrzebny we współczesnych realiach!

A rośliny to ogrom możliwości. Gdzie i które z nich zastosować? Często natychmiast, doraźnie? W jaki sposób?

W czasie obozów, wyjazdów, pobytu nad wodą, w lesie, wakacji w gospodarstwach agroturystycznych, podczas wycieczek i „zielonych szkół” – potencjał Natury mamy w zasięgu ręki. Porady tu zawarte dotyczą sytuacji awaryjnych, ale nie tak znowu rzadkich, jak ukąszenia owadów, oparzenia (w tym słoneczne), stłuczenia, zranienia, zwichnięcia i nadwyrężenie mięśni lub stawów, bóle brzucha czy głowy, zatrucia pokarmowe, kolki, nudności, „skoki” ciśnienia tętniczego i wiele innych. Zanim znajdziemy lub doczekamy się na jakąkolwiek pomoc fachową – można zapobiec pogorszeniu, a często wręcz uniknąć konieczności leczenia konwencjonalnego! W jaki sposób, postaram się pokazać.

Nie omówię oczywiście ani wszystkich możliwych przypadłości, ani całego potencjału roślin w tym zakresie! Ale zamieszczone tu porady z pewnością umożliwią pomoc, przynajmniej w zakresie podstawowym.”

II Zlot Zielarski

Z miłości do roślinności

Trzy magiczne dni w magicznym miejscu i wśród magicznych ludzi!  

Mogłabym napisać po prostu: „moje klimaty” – bo tak było!

Ale byłoby to uogólnienie i spłycenie tego, co spotkało mnie (a i wiele innych osób, było na sporo ponad 200!!!) oraz co dane mi było przeżyć  podczas

II Zielarskiego Zlotu w Wycince Wolskiej!

Tego, czego doznałam, doświadczyłam, z czym miałam cudowną okazję po prostu

„Pobyć” TU I TERAZ

Wiele osób opisało już to zdarzenie, zamieszczenie zaś podziękowań wszystkim, którym chciałabym, oraz opis wszystkich wydarzeń zajęłyby długaśny wpis. Nie byłam zresztą wszędzie ani nie poznałam wszystkich – zadanie „awykonalne” :) Nie robiłam też własnych zdjęć, mam zatem tylko te podarowane (dziękuję!)

11420401_994403523937706_274016428_o

Fot. Katarzyna Miłochna i Artur

Działo się mnóstwo, nie tylko ziołowo, ale najcenniejsza w moim odczuciu była piękna, radosna, życzliwa atmosfera i fakt, że ludzie z tak różnych światów zebrali się wspólnie. Dla świętowania codziennego cudu obecności i Natury!

Wszystkim zatem:

organizatorom, gospodarzom, uczestnikom obecnym i nieobecnym,

stokrotne DZIĘKUJĘ!

DSC_0767

fot. Ola domowa

Dodatkowo

z całego serca dziękuję uczestniczkom moich warsztatów „Magia Ziół”

za cudowną, płynącą między nami energię siły i Miłości!

***

Oraz urzekającym koniom i ich opiekunkom … za cierpliwość do ludzi! 

11402289_697980580348523_2917621202866477287_o

fot. Lilia Matuszkiewicz

Strachy na Lachy czyli czego tu się bać?

Opory i niepewność. Lęk i obawy. Brak zaufania wobec własnych pomysłów, blokady na chęć próbowania i eksperymentów…

Cały ten bagaż problemów i zahamowań dotyczy nie tylko ziół. Odnośnie zielarstwa ten temat już poruszałam w tekście „Czy na co dzień?”, przewija się on także przez inne wpisy.

Dlaczego? Bo jest istotny!

Istotne jest jak dalece i do jakiego stopnia potrafimy uruchomić własną kreatywność, odwagę i swobodę. Spokój, z jakim podchodzimy do nowinek… Beztroskę, dzięki której dane jest nam nie przejmować się czy coś się uda, czy nie.

W świecie zielarstwa prozdrowotnego ten sposób myślenia jest bardzo znaczący i potrzebny.

Powodów jest kilka:

  • wszystko, co użytkowe w codzienności, jest łatwo dostępne w postaci „gotowców”; możemy każdej chwili pójść do przeładowanych towarem sklepów i wybrać; jedzenie, napoje, kosmetyki przywykliśmy otrzymywać w postaci gotowej lub przynajmniej półproduktów, z dołączoną „instrukcja obsługi”;
  • rośliny rodzime nauczyliśmy sie traktować albo jako nieprzydatne zielsko, albo – surowiec leczniczy; opcja użytkowania codziennego niemalże zanikła, co powoduje, że każdy „pomysł na” wydaje się nowatorski, rewelacyjny, odkrywczy…i trudny do realizacji
  • konsekwencją powyższego jest obawa przed ich używaniem i oczekiwanie dokładnych przepisów i receptur – a one często po prostu NIE ISTNIEJĄ!
  • nie mamy albo mamy bardzo niewiele starych, tradycyjnych wzorców; te zaś, które sie zachowały, są niełatwe do odnalezienia
  • współczesność oferuje nam dostęp do surowców i produktów, o które nie tak dawno jeszcze było bardzo trudno lub nie było ich na rynku wcale (jak np masła shea czy kakaowe, olej kokosowy, arganowy, laurowy, foremki z silikonu, czy choćby blendery)

To wszystko powoduje, że z jednej strony surowców i półproduktów oraz pomocy „technicznych” mamy dostatek, wrecz nadmiar. Z drugiej – odwykliśmy od samodzielności, wykonywania, a tym bardziej kreowania czegokolwiek. Nawet w tak prostych działaniach jak kulinarne, cóż dopiero o kosmetyce mówić!

Pozbywajmy sie tych nawyków, obaw i lęków. Oporów, które hamuja naszą kreatywność, inicjatywę, chęć zabawy. Pozwólmy sobie na próby – i błędy. Nie wszystko musi nam wyjść „na medal”, może się zdarzyć, że jakiś pomysł nie wypali, nie da oczekiwanych efektów, że rezultat okaże się inny niż planowaliśmy.

CÓŻ TO ZA PROBLEM???

Nie mamy obowiązku zawsze być perfekcyjni – zaś ciekawość, chęć nowości, eksperymentowanie i nowe próby daja mnóstwo radości! Budują też naszą pewność siebie i zaufanie do własnych możliwości – a to akurat cechy, które pomogą nam w każdej dziedzinie życia.

Ileż niespodzianek nas czeka jeżeli tylko uwolnimy się od „jedynie słusznych” oczekiwań!

Nie tylko w eksperymentach i zabawach z ziołami i surowcami naturalnymi!

Każdy bez wyjątku pomysł, przepis czy recepta zostały wymyślone, zaproponowane przez kogoś. Jakiegoś człowieka, identycznego z nami samymi. Współcześnie czy nie to już nie ma większego znaczenia! Różnicą jest jedynie to, że „ten ktoś” zaryzykował, odważył się, podjął wyzwanie…

Możemy zrobić dokładnie to samo!!!

Uwaga!!!

Nie zajmujemy się leczeniem!!!

Nie podejmujemy zatem celowych działań leczniczych i prób tworzenia mieszanek leczących,

o ile nie mamy wiedzy wystarczającej do ich komponowania!

Pozostałe zasady są proste:

  • wszelkie inne działania, służące zdrowiu, stałemu, regularnemu użytkowaniu roślin opierajmy na tych surowcach, które znamy
  • w działaniach kuchennych bazujmy na znanych sobie przepisach i potrawach, modyfikując je przez dodatek roślin „nietypowych”
  • kosmetycznie zapoznajmy się ze „sposobami bazowymi” – np wyrobu mydła, kremu, kul kapielowych – na tyle, na ile czujemy się na siłach i mamy ochotę
  • wszelkie modyfikacje powyższych metod traktujmy jako zabawę, wyzwanie, eksperyment; co nam wyjdzie to wyjdzie, wszystko będzie przydatne, chociażby jako doświadczenie!
  • NIE używamy w tego typu próbach roślin trujących i o mocnym działaniu leczniczym; reszta (znacznie bogatsza!) pozostaje do naszej dyspozycji…

Moje ziół rozumienie czyli „z czym się to je?”

Jak rozumiem słowo, którym określam swoją pracę, czyli zielarstwo?

Zielarstwo najczęściej utożsamiane jest z ziołolecznictwem i jako takie, postrzegane obecnie bardzo często jako wiedza unikalna, wręcz tajemna. Najczęściej – zapomniana. Szczególnie w wersji europejskiej, wliczając w to znajomość rodzimych roślin.

Albo odwrotnie, jeżeli ulegamy współczesnemu pędowi do zgłębiania wszelkich tajemnic – jest traktowane jako materiał do badań stricte naukowych. Farmakognozja, czyli zagłębianie się w tajniki składu biochemicznego roślin, coraz staranniejsze poznawanie ich możliwości leczniczych, to zadanie z pewnością fascynujące. W ogólnym rozrachunku zaś – przydatne. Ale zielarstwo liczy sobie setki tysięcy lat i doskonale radziło sobie, jako dziedzina wiedzy i praktyki, bez aż tak szczegółowych informacji…

Zielarstwo bowiem jest czymś znacznie więcej niż na oko się wydaje. Łączy w sobie elementy badzo różnych (we współczesnym rozumieniu) dziedzin nauki, będąc zarazem nieodłączną składową codzienności. Nawet jeżeli nie uświadamiamy sobie tego, nasza powszechna wiedza na temat roślin, chociażby spożywczych, to także zagadnienia „zielarskie”.

Najogólniej można przyjąć, że jest to wiedza botaniczna, uzupełniona znajomością oddziaływania roślin na organizm człowieka.

W zakresie kulinarnym dojdą to tego kwestie smaku, zapachu, przyprawiania potraw, ich dekorowania i temu podobne. W obszarze kosmetyki także istotny jest zapach, ale również szerokie zastosowanie roślin do pielęgnacji ciała. W kwestiach działań doraźnych najsilniej zwrócimy uwagę na sposoby szybkiego stosowania metod zielarskich i ich skuteczności w zakresie np usuwania lub łagodzenia skutków urazów. Natomiast dopiero leczenie za pomocą ziół schorzeń poważniejszych, szczególnie przewlekłych, nazwać można „ziołolecznictwem”. Ten obszar zielarstwa stawia wyzwania największe, wymaga najwięcej doświadczenia z roślinami – ale także wiadomości z zakresu fizjologii, patologii, anatomii i, co najtrudniejsze – diagnozowania.

Jest też zielarstwo, pojmowane jako wiedza o stosowaniu roślin, ściśle związane z innymi metodami terapii naturalnych, jak chociażby oddech, ruch, oddziaływanie koloru czy zapachu. Nie da się oddzialić od tej umiejętności naturalnych właściwości roślin (barwnych i pachnących) ani organizmu ludzkiego (dynamika, oddech, emocje itd). Toteż zielarstwo w żadnym razie nie może traktować schorzeń czy też po prostu potrzeb organizmu wybiórczo! Człowiek jest mniej lub bardziej harmonijną całością zarówno na poziomie biologii jak psychiki, ściśle przecież ze sobą powiązanych. Rośliny zaś i uzupełniające je metody nie ograniczają swego wpływu do jednej tkanki czy też organu – zawsze zachowują różnorodność działania, jakiś, w różnym stopniu występujący, wachlarz możliwości. Ta cecha powoduje, iż stosowanie roślin zawsze jest kompleksowe, przynajmniej w pewnym zakresie. Oczywiście o ile stosujemy naturalny materiał roślinny, a nie pozyskane z niego związki. Różnica jest mniej więcej taka jak między zażyciem aspiryny, a wypiciem naparu z kory wierzbowej…

W ten sposób pojmowane, współczesne zielarstwo staje się w dużym stopniu sztuką – sztuką łączenia różnorodnych aspektów codzienności i nauki. A także włączenia Natury z całym jej bogactwem w zurbanizowany i przesycony techniką świat współczesnego człowieka. Bowiem człowiek, mimo swych niezaprzeczalnych osiągnięć, nadal pozostaje, jak wieki temu, częścią Natury. I nic tu nie zmieni ani nie pomoże tworzenie coraz bardziej zlożonej cywilizacji technicznej. Przeciwnie, rozwój i zaawansowanie wielu technologii staje się dla nas groźne, zgubne wręcz – zaś pomocy możemy oczekiwać tylko w środowisku, które nas ukształtowało – czyli w Naturze właśnie..Jest zatem współczesne zielarstwo czymś w rodzaju antidotum na technologizację, pośpiech, stres, zanieczyszczenia, wpływ promieniowania (różnego pochodzenia) i wszelkie inne utrudnienia, które paradoksalnie, chcąc sobie ułatwiac życie, stawia człowiek własnemu organizmowi.

Czy trudno się tego nauczyć? Nie ziolołolecznictwa, zaawansowanej wiedzy o leczeniu – ale zielarstwa na poziomie codziennej użyteczności? Szeroko pojętej profilaktyki? Zapobieganiu skutkom cywilizacji, która i tak nas otacza? Cóż – nie ma takiej wiedzy, której nie można posiąść, jeżeli tylko naprawdę tego chcemy. Zaś proste działania kulinarne lub kosmetyczne nie wymagają zaawansowanych umiejętności…

Tytułowe „z czym się to je” można odczytać symbolicznie, albo całkowicie dosłownie. Jak się niebawem okaże…