Jak to z tym barszczem??? (część 1)

Od kilku lat, wraz z nadchodzącym wczesnym latem, w internecie, a także o ile wiem, prasie oraz innych mediach, powraca temat barszczu. Dokładniej zaś: barszczu Sosnowskiego, nie należącego do naszej rodzimej flory, ale sprowadzonego w okresie PRLu jako roślina pastewna. Obecnie już od lat nie uprawiana, ale dość często spotykana na dzikich stanowiskach.

Klimat najwyraźniej jej się spodobał…

Ciekawostką jest fakt, że barszcz Sosnowskiego i jego omawiany niżej krewniak,

swoja karierę w Europie Zachodniej rozpoczęły już w XIX w jako rośliny ozdobne!

Dziś jest zgoła inaczej. Kiedy zdarza mi się słyszeć lub czytać nagrania lub artykuły na temat barszczu, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że histeria wokół tej rośliny przekracza wszelkie granice rozsądku.

Na podstawie medialnych rewelacji można ją posądzić bez mała

o atakowanie ludzi!!!

Efektem takiego zastraszania jest po pierwsze zupełnie zbędny i nikomu nie służący, rosnący poziom lęku. Strach przed Naturą i tak jest współcześnie nierzadki, zaś w obliczu szerzonej paniki urasta do irracjonalnych rozmiarów! Spotkałam się z panicznymi właśnie reakcjami na widok łąki z kwitnącym krwawnikiem, lub jakąkolwiek rośliną o białych baldachach kwiatów. Samo zaś słowo „barszcz” w kontekście flory, wywołuje natychmiast falę obaw i niepokoju.

Po drugie owa panika przyczynia się do bezkrytycznego niszczenia wszystkiego, co chociażby odlegle barszcz Sosnowskiego przypomina. Należy on do rodziny selerowatych, bardzo licznie reprezentowanej w naszej florze. I niestety, nawet dalekie podobieństwo bywa powodem likwidacji różnych roślin. W tym, na przykład, do niedawna jeszcze chronionego i wciąż rzadkiego, Arcydzięgla litworu.

Po trzecie zaś obawy i strach, połączone z nazwą „barszcz”, nie pozwalają na obiektywne poznawanie ani ewentualne wykorzystanie rodzimego gatunku z tego rodzaju. A szkoda…

A zatem… jak to z tym barszczem?

Na tak zadane pytanie odpowiem pytaniem: z którym?

Nazwa „Barszcz” określa rodzaj roślin, w jego obrębie wyróżnia się kilkadziesiąt gatunków i podgatunków. W Polsce można spotkać kilka z nich. Nie podejmuję się omawiania w tym i tak dość obszernym wpisie, wszystkich gatunków tego rodzaju, rosnących u nas. Na jego potrzeby wystarczy wspomnieć trzy:

    • typowym dla naszej flory i środowiska jest rodzimy Barszcz zwyczajny, nazwa łacińska Heracleum sphondylium L.

    • odsądzany „od czci i wiary” gatunek wywołujący wspomnianą panikę, to napływowy Barszcz Sosnowskiego, Heracleum sosnowskyi Manden

    • kolejnym spotykanym w Polsce gatunkiem jest nie mniej niż poprzednik uciążliwy, za to prawie nie wspominany, również „imigrant”, Barszcz Mantegazziego, Heracleum mantegazzianum Przy czym oba te sprowadzone gatunki są określane jako „barszcz kaukaski”, nie do końca też ustalona jest ich systematyka. Naturalnie wystepują na Kaukazie i tam są roślinami rodzimym

Jest niezaprzeczalnym faktem, że oba barszcze „kaukaskie”, sprowadzone przed laty jako pastewne, są obecnie bardzo kłopotliwymi roślinami inwazyjnymi. Nie tylko w Polsce. Swoją złą sławę zawdzięczają wysokiemu stężeniu obecnych w soku i wydzielinie na powierzchni (we włoskach) fotokumaryn. Związki te w kontakcie ze skórą ludzi i zwierząt, w obecności światła słonecznego /ultrafioletowego powodują fotodermatozę, rodzaj oparzenia II i III stopnia. To zagrożenie wzrasta przy wysokich temperaturach i dużej wilgotności powietrza. Są lotne, co przy upalnej i wilgotnej pogodzie może skutkować oparzeniem (a raczej podrażnieniem) nawet bez dotykania rośliny. Może też pojawić się podrażnienie układu oddechowego. Trzeba jednak znaleźć się dość blisko rośliny na dłuższy czas. Zbliżanie się do tych roślin jest natomiast niewskazane dla osób chorych na astmę lub ze skłonnością do alergii!

Objawy skórne występują nie od razu, czasem nawet po ok 2 godzinach od kontaktu. Oparzenie jest bolesne, dokuczliwe, goi się długo i opornie, zaś nawet po zagojeniu skóra pozostaje nadwrażliwa na światło. W miejscach po podrażnieniach łatwo ciemnieje pod wpływem słońca. Ten efekt utrzymuje się nawet kilka lat.

Zagrożenie znacznie maleje, a nawet znika, kiedy jest chłodno i słońce nie operuje bezpośrednio. Nawet przy takiej pogodzie jednak, lepiej nie dotykać ani nie zrywać żadnego z barszczy kaukaskich. Szczególnie gołymi rękami.

Podkreślam: żadnego z barszczy kaukaskich!

Czyli dwóch wymienionych gatunków napływowych!

Podkreślam też, że opisane powyżej działanie dotyczy kontaktu ze skórą i śluzówkami soku z roślin w stanie surowym. Kiszone były stosowane jako pasza. Zrezygnowano z nich głównie z powodu kłopotów ze zbiorem i zagrożeniami zdrowia ludzi. Nie jest to zatem roślina trująca, należy ją raczej okreslić jako toksyczną.

A zatem odpowiadając na tytułowe pytanie: z barszczem Sosnowskiego oraz Mantegazziego należy zachować daleko idacą ostrożność, nie zrywać, nie zbliżać się podczas słonecznej, ciepłej pogody. Jeżeli mamy podejrzenie, że spotkaliśmy któregoś z tych jegomości, najlepiej jest po prostu ominąć je z daleka.

Jeżeli z jakiegoś powodu mieliśmy kontakt z wyżej wspomnianymi barszczami, warto jak najszybciej starannie umyć skórę w miejscu kontaktu. Najlepiej wodą z mydłem.

Więcej informacji na temat działania tych roślin można znaleźć obecnie w wielu miejscach, chociaż często w panikarskim tonie. Oba barszcze pochodzące z Kaukazu i ich krzyżówki są objęte zakazem uprawy i rozpowszechniania. Ich spontaniczne występowanie może być zgłaszane. Jako przybysze „z zewnątrz” rosną głównie tam, gdzie istniały ich uprawy i „zdziczały”, czyli po prostu zajęły dzikie stanowiska.

Jak je rozpoznawać? Oba omawiane gatunki wyróżniają się przede wszystkim rozmiarami. Są to rośliny naprawdę olbrzymie! Wysokość 2- 4 m jest normą, dorastają i do 5 m. Z rodzimej flory dorównać im może jedynie chyba wspomniany wcześniej Arcydzięgiel litwor lub Arcydzięgiel litwor nadbrzeżny. Stosownie dużych rozmiarów są też liście i kwiatostany. I tu też istotna różnica, Arcydzięgiel ma kwiatostan kulisty, Barszcz – parasolowaty.

Barszcz Sosnowskiego w całej krasie

Liście barszczu Sosnowskiego

Liść barszczu Mantegazziego

Poniżej zamieszczam link do strony umożliwiającej zgłaszanie „podejrzanych”. Znajduje się tam też bardzo staranny i dokładny opis różnic pomiędzy barszczami kaukaskimi, a roślinami najbardziej do nich podobnymi:

Jak odróżnić barszcz Sosnowskiego

Oraz jeszcze jeden opis różnic:

Jak łatwo się pomylić, rośliny podobne do barszczu

Pamiętajmy!

Barszcz Sosnowskiego nas nie zaatakuje, nie wyskoczy zza krzaka!

***

Jako olbrzymia roślina jest widoczny z daleka i nawet na odległość można się mu przyjrzeć.

Nie pojawi się też na łące/ nad rzeką/ przy drodze ani gdziekolwiek znienacka!

***

Aby urosnąć, potrzebuje czasu.

Swoje olbrzymie rozmiary prezentuje już jako wiosenna

rozeta liściowa, zanim wypuści pęd kwiatowy.

Liście barszczy kaukazkich znacznie przewyższają wielkością

wszystkie inne, jakie możemy spotkać w terenie.

Nierzadko już młode osiągają niemal 1 m kwadratowy powierzchni!

***

Mam nadzieję, że powyższe rozważania pomogą zrozumieć

temat „drapieżnych” barszczy!

CDN

***

Wszystkie zdjęcia w tym wpisie pochodzą z internetu

Obrazek wiodący to zbliżenie kwiatostanu barszczu Sosnowskiego

Trójca na miarę zdrowia

Obok rozważań i przemyśleń, jakie z pewnością jeszcze się tu pojawią, chciałabym dzielić się także gromadzoną od lat wiedzą na temat praktycznego, użytkowego wykorzystania mocy Plemienia Roślin. W ramach tego proponuję dziś spotkanie z trzema roślinami. Znamy je wszyscy lub prawie wszyscy. Naszych, wcale niedalekich, przodków wspierały dobrze i skutecznie. Zapewniając smaczne jedzenie, wspieranie odporności, oczyszczanie organizmu i regulację jego ważnych funkcji, szczególnie wiosną. Zaś w przypadkach koniecznych służąc jako surowce lecznicze. Dziś najczęściej traktowane są jak uciążliwe „chwasty”, niszczone i usuwane gdzie się da! Przynajmniej przez sporą część społeczeństwa. Co, na szczęście, wyraźnie się zmienia! Mam nadzieję, że dzisiejsza opowieść będzie kolejnym przyczynkiem do tej zmiany.

Zatem przedstawiam Wam „Trójcę”, której spożywczych, profilaktycznych i wspierających organizm wartości nie sposób przecenić!

O leczniczych nie wspominając…

Pokrzywa – Mniszek – Podagrycznik

Oczywiście cennych, smacznych i wartościowych roślin jest w naszej florze znacznie więcej. Dziś jednak opowiem o tych trzech. Ich wykorzystanie przynosi ogromne korzyści, łatwo je rozpoznać, są wszechobecne i stanowią doprawdy nieoceniony „zespół”!

Pokrzywa

Jak wygląda, gdzie rośnie i jak ją rozpoznać nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Znamy tę Panią zwykle już od dzieciństwa. Nigdy nie spotkałam dziecka, które nie miałoby okazji się nią poparzyć! Z pewnością dla dzieci nie jest to miłe doświadczenie, ale dzięki temu bardzo szybko uczymy się, że pokrzywa… to pokrzywa! Każdy zatem wie jak ona wygląda, często też, z powodu „parzenia”, jej unikamy.

Z drugiej strony słyszę niejednokrotnie obiegowe zdanie „Poparzenie pokrzywą jest zdrowe”. Nie do końca to prawda, takie sformułowanie jest swego rodzaju skrótem myślowym. Poparzenie pokrzywą może być i przez wiele wieków było, stosowane do leczenia konkretnych schorzeń, bólów stawów, mięśni, artretyzmu, reumatyzmu itp. Nie ma natomiast samo poparzenie zdolności poprawy lub wspierania odporności dla osób zdrowych. Aby osiągnąć te efekty, trzeba pokrzywę stosować wewnętrznie!

Jej najbardziej przydatna w zadbaniu o ludzki organizm właściwość, to podnoszenie odporności, oczyszczanie tkanek, spora zawartość żelaza, poprawiająca skład krwi i łagodne wspieranie pracy nerek. Generalnie pokrzywę najczęściej traktowało się dawniej jako „ogólny regulator”, „ziele czyszczące krew” i ta zdolność faktycznie stanowi o jej wysokiej wartości odżywczej!

Pisałam już o niej nieraz, podając sporo informacji tak o jej działaniu jak i sposobach wykorzystania. Spożywczego, kosmetycznego, wspomagającego, leczniczego również. Udostępniam poniżej linki do artykułów i wpisów. Zainteresowanych pokrzywą zachęcam do lektury:

O liściach słów kilka

Smacznego wiosną

Kiedy zacząć, wiosenne pożytki

Niech pożywienie będzie lekarstwem, a lekarstwo pożywieniem

 

Mniszek pospolity/ lekarski

    

Nazwa mniszek pospolity/ lekarski nie jest precyzyjna. Traktuje się ją jako nazwę zbiorową dla różnych gatunków i sekcji, trudnych do rozróżnienia, ale bardzo podobnych w zakresie działania. To tak, gwoli wyjaśnienia…

Wspominałam go już na moim blogu, podobnie jak poprzedniczkę, niejednokrotnie. Wszyscy go znamy, nie wyobrażam sobie, by ktoś żyjący w naszym klimacie, nie widział nigdy jego złocistych, kosmatych kwiatków! Często znany jest raczej pod nazwą „mlecz”, chociaż z rodziną mleczy łączy go jedynie częściowe zewnętrzne podobieństwo. Oraz biały mleczny sok, uwalniany przy zrywaniu. Poza tym jest to zupełnie inna roślina i inne ma też właściwości.

Mniszek, jako roślina wyjątkowo mało wymagająca i znosząca naprawdę niełatwe warunki, a zarazem nadająca się do jedzenia i cenna odżywczo, jest ze wszech miar godzien uwagi. Niezastąpione są jego działania w zakresie oczyszczania i wspomagania pracy wątroby, aż po przypadki regeneracji uszkodzonego organu. Bardzo dobrze reguluje wydzielanie i przepływ żółci. Wspiera też pracę trzustki, stymulując jej funkcje i dzięki temu wpływa w pewnym stopniu na poziom cukru. Zawarta głównie w liściach i łodyżkach goryczka powoduje, że jest też przydatny w procesie trawienia.

Oczywiście takie lecznicze efekty, wymagałyby konkretnych terapii. Jednak dodawanie mniszka do codziennych potraw pomaga nam regulować i wspierać organizm dokładnie w tych samych zakresach!

Kwiat i liść mniszka można zajadać na surowo, można też suszyć. Łodyżki, kruche i gorzkawe w smaku, pogryza się świeże, przy czym raczej jest to działanie wspomagające dla wątroby (lub lecznicze) niż służące odżywianiu!

Kwiat mniszka zbiera się w porze masowego kwitnienia, pod koniec kwietnia i w maju. Można go jak wspomniałam suszyć lub przerabiać. Do suszenia przeznacza się całe kwiaty albo wyskubane z koszyczków płatki. Nadają się na napary (herbatki), można je wykorzystać jako dodatek do różnych dań albo delikatną przyprawę. Świeże nadają się po prostu do jedzenia, dekoracji dań, smażenia w naleśnikowym (lub podobnym) cieście, parzenia jako napar. Robi się też z nich smaczne wino lub nalewki. Poniżej zaś jedna z propozycji syropu, zwanego „miodkiem z mniszka”:

Miodek z mniszka

Liście mniszka można zbierać, do jedzenia albo na susz, kiedy są młode. Często spotykam się z opinią, że „przed kwitnieniem”. To dość częsta zasada przy zbiorze liści, tak krzewów i kilku drzew (np lipy, czeremchy), jak i wielu roślin zielnych. W przypadku mniszka akurat rzecz ma się tak, że do jedzenia nadają się faktycznie liście młode! Natomiast rozeta liściowa tej rośliny wypuszcza kolejne liście nie tylko wiosną, ale praktycznie przez cały sezon. Można zatem zbierać je również po okresie intensywnego kwitnienia, zwracając uwagę na to, by były świeże i jasnozielone. Z upływem czasu, późnym latem i jesienią, będzie takich młodych liści oczywiście mniej, niż na początku sezonu. Będą też coraz twardsze i z mocniej wyczuwalną goryczą. Od nas samych zależy, czy uznamy je za nadające się do jedzenia, czy nie. Często lepiej takie późniejsze zbiory przeznaczyć na susz, który później, nawet przez całą zimę, można wykorzystywać jako dodatek, przyprawę do potraw.

Podagrycznik

       

   

Kolejno: poletko podagrycznika, zbliżenie liścia, porównanie różnych stadiów rozwinięcia młodych liści, roślina z kwiatami

foto z inetrnetu

W odróżnieniu od dwóch poprzednich roślin mniej znany i częściej sprawiający kłopoty przy rozpoznawaniu. Głównie dlatego, że o ile pokrzywa i mniszek (zwany mleczem) mają bardzo wyraźne cechy charakterystyczne, o tyle podagrycznik aż tak nie rzuca się w oczy. A jednak jest, równie jak poprzednicy, powszechny i wszechobecny! Bywa istną plagą i utrapieniem w ogrodach, rośnie bowiem szybko, w każdych niemal warunkach, jest silny i wyjątkowo trudno go wyplenić. Przez całą wiosnę jednak do odszukania są w zasadzie jedynie jego liście. Zakwita zwykle dopiero w czerwcu.

Przy czym to właśnie młode liście, jeszcze bez pędów kwiatowych, stanowią surowiec spożywczy i do codziennego użytku. Im młodsze, tym delikatniejsze i smaczniejsze. Kwitnący podagrycznik staje się gorzki, piekący, zaś jego pędy mają już zastosowanie wyłącznie lecznicze. Podobnie jak korzeń, który zbiera się późną jesienią lub wczesną wiosną.

Młode liście tej podagrycznika da się bez trudu odszukać nie tylko wiosną, nawet po zakwitnięciu pędów pojawiają się kolejne. Bardzo intensywnie odrastają też po skoszeniu lub zbiorze. 

Swą nazwę roślina zawdzięcza swemu potencjałowi leczniczemu. Leczono nim podagrę, dziś określaną jako dna moczanowa. Oraz inne schorzenia stawów, a także nerek i przemiany materii.

Właśnie potencjał oczyszczania nerek i usuwanie z organizmu złogów oraz zanieczyszczeń, a także regulowanie procesów trawiennych, stanowi o jego wysokich walorach jako rośliny spożywczej. Kilka wieków temu, zanim w naszym regionie pojawiły się warzywa znane jako „włoszczyzna”, młode liście podagrycznika stanowiły często warzywny dodatek. Do surówek, zup, sosów, potraw mięsnych i jarskich. Jest zresztą bliskim krewnym selera, pietruszki, marchwi, lubczyku, należącym do tej samej rodziny selerowatych. Jego smak i zapach przypomina wyraźnie smaki i aromaty wyżej wymienionych roślin.

Podagrycznik nadaje się do jedzenia na surowo, można go gotować, kisić, zasolić. Można suszyć. Nadaje się do zrobienia przetworów o pikantnym, wyrazistym smaku: przecierów, pesto itp. Podobnie jak pokrzywę czy lebiodę, warto przyrządzać go jak szpinak, wykorzystać na przykład jako nadzienie (naleśniki, pierogi), do zapiekanek… Robić z niego zupy. Pomysłów może być tyle samo, co w przypadku każdej innej jadalnej zieleniny.

Trzeba tylko liczyć się z jego dość intensywnym smakiem.

Radzę na początek po prostu wypróbować go jako dodatek, w niewielkich ilościach. Jeżeli smak podagrycznika jest dla nas zbyt intensywny, by jeść go jako samodzielną potrawę, użyjmy go do przyprawiania. Potraw pikantnych i słonych, ze słodkim smakiem nie komponuje się najlepiej.

Często słyszę pytanie jak rozpoznać podagrycznik. Celowo zamieszczam więcej niż jedno jego zdjęcie. Podaję też link do artykułu Łukasza Łuczaja z bardzo dobrym omówieniem porównawczym oraz fotografiami pokazującymi cechy charakterystyczne. Jeżeli mimo tego ktoś z czytających będzie miał problem lub wątpliwości, wtedy cóż… Najlepiej poprosić kogoś, kto umie go rozpoznać i wspólnie poszukać w terenie. Wtedy będzie można poznać nie tylko wygląd, ale też smak i zapach tej rośliny. To zaś z pewnością znacznie ułatwi jej identyfikację!

Jak rozpoznać podagrycznik wg Łukasza Łuczaja

***

Przekonałam się wielokrotnie o wysokiej wartości trojga opisanych bohaterów, pokrzywy, mniszka i podagrycznika, w działaniach profilaktycznych. Określając je jako „trójcę”, chcę podkreślić, że i jak skutecznie, wzajemne się uzupełniają.

Jeszcze jedna, ważna uwaga. Pisząc o „codziennym” użytkowaniu nie mam na myśli zjadania omawianych roślin dzień w dzień. Jak przy wszystkim, tak i tu  wskazany jest umiar!

Zachęcam raczej, aby pamiętać o nich tak, jak pamiętamy o warzywach, owocach i przyprawach, wybieranych do przygotowania posiłków. Różnorodnie.

Jak wspomniałam na początku, cennych, smacznych i wartościowych roślin jadalnych i przyprawowych jest wokół nas dużo, dużo więcej! Ale… od czegoś trzeba zacząć. Warto sięgnąć po te, które są łatwo dostępne, proste albo niezbyt trudne do rozpoznania, a przy okazji bardzo wartościowe. I łatwe do zagospodarowania.

Zachęcam do poszukiwań i eksperymentów. Powodzenia!

Zdjęcie wiodące wpisu: liście podagrycznika, znalezione w internecie

III Zlot Zielarski – Sokolec 2016

logo zlotu

III Zlot Zielarski – Sokolec 2016

Kolejny Zlot Zielarski za nami i nie mogę oprzeć się z wrażeniu,

że każdy kolejny porusza coraz wrażliwsze struny i obszary.

Cokolwiek bym nie napisała – nie opiszę ani nie oddam tego bogactwa,

w jakie zanurzyłam się przez ten, pozornie krótki, czas…

Bogactwa ludzi, zdarzeń, przeżyć!

Powtórzę może po prostu swoje wcześniejsze podziękowania:

Kochani!

Nie da się wyrazić żadnym słowem w żadnym języku tego ogromu i mocy:

piękna, radości, spontaniczności, życzliwości, ufności i wzajemnego

dopełniania się,

jakie dane było nam wszystkim podczas zlotowych dni!

Czarodziejko Inez,

dziękuję za ten cudowny i coraz cudowniejszy pomysł!

(tylko Ciebie wymieniam z imienia, bo ani miejsca ani pamięci mi nie wystarczy na spisanie wszystkich).

Ale chcę po prostu powiedzieć: DZIĘKUJĘ!!!!

Wszystkim i za wszystko!

Góry Sowie - Agnieszka Jeske

Fot. Agnieszka Jeske

Góry Sowie, nie tak groźne i majestatyczne jak Tatry, nie tak rozłożyste jak Bieszczady, mniej skaliste i strome niż Pieniny i Gorce – swoim niezrównanym klimatem zauroczyły mnie. Pozwoliły doświadczyć nagłych załamań pogody, płynących mgieł, obecności owiec… zaś skrzaty, Elfy i Koboldy miały pole do popisu w ich urokliwej ciszy…

Góry Sowie K.Kalemba

Fot. Krzysztof Kalemba

Pierwsze to było moje spotkanie zielarskie, gdzie swoją uwagę, kierowaną na rośliny, mogłam poświęcić niemal w całości na ich omawianiu przez innych i widzeniu innymi oczyma! Dane mi było przeżywać z Wami pasje i zaangażowanie, odszukiwanie nazw roślin, ich wyglądu i występowania; smakować i podziwiać smakołyki, napoje, maceraty, octy, mydła i kremy, fermentacje takie i inne, destylacje, zastosowania na 1000 i 1 sposobów!

Mogłam brać udział w podróżach dalekich i bliskich, słuchać cudownych wykładów, dotykać wraz z wieloma sercami tematów lekkich jak piórko i stawiających spore wyzwania! Dane mi było też doświadczyć Waszego udziału w mojej własnej, nie tylko roślinnej „bajce” – i cudownej reakcji na nią! Spotkać się z ludźmi, żyjącymi podobną do mej własnej pasją, doświadczać ciszy, opowieści, harmonii, dynamiki i spokoju…

CUDu Życia…

Dziękuję to dużo za mało –

ale nie wiem jak inaczej

ten ogrom wdzięczności wyrazić!

Własnych fotek nie mam, bo nie robiłam, pozwolę sobie zatem zamieścić dla pamięci kilka użyczonych obrazów. Ich autorom – także bardzo dziękuję!

Inez - Tusia Jałowiecka

Fot. Tusia Jałowiecka

13334298_1123552181027559_2135210683_o

Fot. Jacek Damaziak

grupowe

Razem, chociaż nie w komplecie…

Fot….. (autor proszony o przypomnienie się)

Kilka kadrów z moich spotkań z Wami

Opowieści o runach – i ruchu

13321045_1123552137694230_524018907_o

Fot. Jacek Damaziak

słowo o runach J.Piotrowski

Fot. Jerzy Piotrowski

Czarowanie żadanic

czarowanie żadanic - J.Piotrowski

Fot. Jerzy Piotrowski

P5289240

Motanka/ żadanica otrzymana w prezencie tuż przed Zlotem

od Asi Bednarz z Natule

fot. Mariusz Szczypciak

O Kadzidłach i kadzeniu

fot. Dorota Sowa

Fot. Dorota Sowa

Medytacja „zielska”

Władysław Podkowiński W ogrodzie

Nikt jej nie uwieczniał fotograficznie,

pozwalam sobie zilustrować obrazem

„W ogrodzie” W. Podkowińskiego

Dziękuję, Przyjaciele!!!

Wiodące zdjęcie wpisu: Dorota Natura Życia

Wiosennie raz jeszcze

Na początek wypada chyba przeprosić za kolejne „powtórki’!

 Z nadzieją, że komuś jednak przydatne…. 

***

Jak co roku w podobnym mniej więcej czasie „na scenę”

wkroczyła wiosna!

Wraz z nią zaś początek naszego szerokiego użytkowania darów Natury,

mniej lub bardziej ujarzmionej.

Tę „oswojoną”, ogrodową, sadowniczą i polną w większości znamy

i wiemy jak z jej zasobów korzystać.

A co z dziką częścią roślinnego świata?

Dla wielu nadal tajemniczą i nieznaną?

Dla chcących ją zgłębiać pozwolę sobie zamieścić kilka sugestii…

Rozpoczynanie przygody z dzikimi roślinami bardzo ułatwi wszystkim trening dwóch umiejętności:

uważności i cierpliwości.

Ta pierwsza, czyli uważność, niezbędna jest by zacząć dostrzegać. Patrzeć tak, by widzieć. W tym, co zwykle jest dla nas tylko mniej lub bardziej zielonym (lub kolorowym) tłem, zauważyć różnorodność form, barw, faktur, ich wzajemne przenikanie. Innymi słowy – bogactwo Natury i jego poszczególne skarby.

Ten etap jest w zasadzie prosty. O ile tylko mamy wolę i chęć, by patrząc – widzieć, bardzo szybko opanujemy tę umiejętność. Wystarczy czasem nawet jeden, a z pewnością kilka spacerów w jakikolwiek zielony teren. Może być nawet trawnik przed blokiem wielkiego miasta!

No ale… jak to zrobić?

Wyjdź przed dom: na trawnik/ do parku/ na łąkę, pole, do lasu – gdziekolwiek.

Zatrzymaj się w miejscu, gdzie wkoło ciebie jest „zielono” i….

po prostu patrz!

DSCF1414

Fot. Ewa Ślęczek – Bodzentyn

Zobacz różnorodność i bogactwo. Przyjrzyj się uważnie, spostrzegaj różne kształty, kolory, odcienie i ich wzajemne relacje. Nie tylko pod nogami, także wokół siebie i ponad głową – krzewy i drzewa to też cenne rośliny! Jeżeli takich „spacerów uważności” zaplanujesz więcej, z kolejnych dniach zobaczysz także zmiany – często bardzo subtelne.

Dla niepewnych siebie lub chcących potrenować – przydatne może być ćwiczenie,

które opisywałam TUTAJ.

Na takim, początkowym etapie, nie musimy nawet wiedzieć CO widzimy,

nie ma potrzeby nazywania ani dokładnej klasyfikacji roślin.

Najważniejszym zadaniem na początek

jest dostrzec, że SĄ!

Świat roślin warto poznawać nie tylko wzrokiem. Dotykaj, powąchaj.. Tylko ze smakowaniem trzeba się wstrzymać do momentu, kiedy już wiemy „co jest czym”! I tu wkracza na scenę druga umiejętność zielarza – praktyka, z własnego doświadczenia wiem, że dużo trudniejsza do opanowania – cierpliwość!

Cierpliwości tak prawdę mówiąc „nauczyć się” nie da. Ale… da się ją wytrenować. Zresztą sama Natura zadba o to, byśmy tę cierpliwość posiedli! Żadne poganianie z naszej strony nie zmusi naturalnego cyklu do zmian – pozostaje jedynie przystosować się do nich!

Jak już wspominałam kiedyś, nasz brak cierpliwości szkodliwy i męczący jest jedynie dla nas samych. Jego owocami są: stres, emocjonalna presja, często – nieprzemyślane, mylne lub niepotrzebne zbiory….

Naprawdę – nie warto się niecierpliwić!

Kolejny cenny sprzymierzeniec w zbiorach roślin to brak oczekiwań. Nawet jeżeli mamy pomysł co chcemy odnaleźć i zebrać – nie przywiązujmy się do tych planów. Pozwólmy sobie (i Naturze) na improwizację, niespodzianki, a nawet brak zbiorów. Każda wyprawa w świat roślin dostarczy nam skarbów – nawet taka, z której wrócimy z pustymi rękami. Co, mówiąc nawiasem, zdarza się bardzo rzadko! Jeżeli uczymy się poznawać rośliny, warto mieć pod ręką aparat fotograficzny (albo szkicownik!) i uwieczniać okazy na miejscu, tam, gdzie rosną. Zarówno nam samym jak i innym łatwiej będzie klasyfikować gatunki widziane „w Naturze” niż zerwane i pokazane osobno. Przy okazji unikniemy niepotrzebnego niszczenia…

gwiazdnica

Gwiazdnica w „towarzystwie”

Z kolei dla wszystkich mających już za sobą doświadczenia „zielarskie”

mała podpowiedź…

Przygotowując się do kolejnego sezonu obfitości w Naturze warto zrobić mały (albo i większy) remanent. Sprawdzić czego z potrzebnych w codzienności surowców mamy nadmiar, czego pozostało „akurat w sam raz”, czego zaś zabrakło? Łatwiej będzie dopasować plany na kolejny rok do własnych potrzeb.

Z pewnością też w nowym sezonie pojawią się nowinki jeszcze nam nie znane, albo takie, których nie poznaliśmy dokładniej. To żelazna reguła, nawet po latach pracy z roślinami! Liczmy się z tym, planując zbiory, maceraty, wyroby, przetwory, itp. Nie jest trudno ulec pokusie „wszystko ze wszystkiego”, szybko zaś okazuje się, że połowa albo i więcej się nam dubluje! Albo zwyczajnie nia mamy co zrobić z przygotowanymi zapasami… Piszę to oczywiście dla osób, które swoje zbiory przeznaczają dla siebie i bliskich.

Bywa czasem tak, że znajdujemy wyjątkowo bogate stanowisko rośliny, którą znamy i cenimy.

Jak chociażby łąka pełna kwiatów mniszka

P1210227

Nie ulegajmy złudzeniu,

że jeżeli nie zbierzemy (i nie przerobimy) ich wszystkich,

to one się „zmarnują”!

W Naturze nic się nie marnuje, nie ma takiej możliwości! Nie jesteśmy jedynymi użytkownikami tego bogactwa. Rośliny rosną, kwitną i owocują, podobnie jak zwierzeta żyją własnym rytmem, niezależnie od tego, czy ludzie są w pobliżu, czy ich nie ma. Ba, z punktu widzenia naturalnego cyklu, obecność czlowieka często bywa niszcząca. O czym wszyscy doskonale wiemy – nie trzeba byłoby dziś tworzyć obszarów chronionych ani otaczać ochroną kolejnych gatunków, gdybyśmy umieli szanować Naturę od wieków.

Z drugiej strony – Życie jest zmianą, cyklem. Upieranie się by wszystko pozostawało stale w stanie niezmienionym jest równie utopijne jak na przykład oczekiwanie, że wiosenne kwiaty będą kwitły aż do zimy… Albo, że nasze dzieci nie dorosną. Albo że…. (można tak długo!).

Wracając jednak do praktyki – zbierajmy (mniej więcej) tyle, ile nam realnie potrzeba. I bądźmy świadomi, iż ten cudowny Świat wokół nas jest bogaty, zmienny i pelen możliwości. Każdy surowiec możemy uzupełnić lub zastapić innym, o ile naprawdę nam na tym zależy. Przynajmniej do późnej jesieni… W miarę poznawania różnorodności i możliwości roślin zdobędziemy nie tylko cenne, wartościowe składniki naszych potraw, kosmetyków, octów, maceratów, nalewek itp.

Z każdą kolejną wyprawą po naturalne dobro odnajdziemy więcej doświadczenia, radości, spokoju i własnej satysfakcji. Nauczymy się dokładnie tego, od czego powinniśmy zaczynać: uważności i cierpliwości!

Nie tylko wobec Natury – także wobec siebie samych i otaczającego świata. Takiego, jakim jest!

20140424_164128

Łąki nowohuckie; fot. Ewa Ślęczek

Im rychlej odnajdziemy w sobie otwartość na ten,

pozamaterialny wymiar zielarskiej przygody,

tym więcej z niej skorzystamy.

Czego wszystkim bez wyjątku poszukiwaczom,

zbieraczom, wytwórcom i „zielarzom”

z całego serca życzę w kolejnej odsłonie piękna i bogactwa Natury….

W ikonie wpisu – fot. Ewy Ślęczek 

Owoce jesieni

Aaaależ zaniedbałam bloga!!!! Przepraszam! Wszystkich!

Serdecznie!

5e8c379ffff87f0589d8842419105c00.media.300x238

***

Jesień z jej bogactwem owoców i nasion jest wciąż wyśmienitą porą

do „puszczenia wodzy” fantazji i kulinarnych (oraz kosmetycznych) doświadczeń.

Owoce jesieni uprawiane, „oswojone” przez ludzi, wszyscy doskonale znamy. Jabłka, gruszki, śliwki, orzechy, dynie i wszelkie ich pochodne, pomidory, ogórki, papryki  itd itp.

No i mamy owoce dzikie, które teraz, często po wiekach zapomnienia, wracają w obręb naszych zainteresowań.

Tu pozwolę sobie zacytować samą siebie:

Ważne!!!

Zanim zaczniemy stosować dzikie inspiracje kuchenne,

sprawdźmy jak reagujemy na każdą z roślin,

a także jak (i czy) nam smakują!!!

***

Wspólną cechą nieomal wszystkich dziko rosnących owoców jest to, że ich „masa użytkowa” jest wyraźnie mniejsza niż owoców hodowlanych. Czasami zatem niełatwo zgromadzić na tyle surowca, by sporządzać jedno smakowe przetwory (konfitury, dżemy, soki, powidła, przeciery itp). Jest to w pełni możliwe, jednak także bardziej pracochłonne… Ale i z taką trudnością można sobie poradzić!

Po pierwsze – wszystkie jadalne owoce dziko rosnące nadają się do suszenia. Można je później wykorzystywać do herbatek lub kompotów.

Można takie owoce także kandyzować – czyli obsmażać w cukrze. Zadanie pracochłonne, ale efekt – niesamowity! Surowca zaś nie trzeba wiele.

Można robić z nich jednosmakowe lub mieszane nalewki lub wina – ciekawe urozmaicenie zimowych zapasów.

Ważne! Nie robimy nalewek a owoców czarnego bzu ani bzu koralowego – chyba, że z ogrzanego wcześniej soku…

Można robić z owoców dzikich octy, jedno lub wieloskładnikowe.

Można w końcu uzupełniać czy też wzbogacać nimi wyroby z owoców bardziej mięsistych i objętościowych – jabłek, gruszek, śliwek, dyni,   a nawet kabaczków albo cukinii.

Każdy z gatunków dzikich doda do wyrobów swoje bogactwo, smak, zapach, nierzadko kolor. A to sprawia, że nasze wyroby będą bardziej urozmaicone, ciekawsze nawet „na oko” – no i znacznie cenniejsze odżywczo!

Jakiekolwiek wyroby lub przetwory decydujemy się zrobić,

szukamy zwykle przepisów.

Cóż, z tym bywa różnie… Kiedyś już wspominałam, że przepisy gotowe, takie „od A do Z”, na wyroby z owoców (i w ogóle surowców) dziko rosnących, dość trudno znaleźć. O ile zaś są, to często mocno zróżnicowane i nie zawsze spójne. Wynika to z prostego faktu, iż na wiele lat tego typu wyroby poszły „w odstawkę” (mówiąc trywialnie) i zapisów istnieje bardzo mało! Różnorodność istniejących pomysłów na tradycyjne potrawy zachowała się raczej jako elementy kuchni regionalnych lub historycznych – i tam najlepiej ich szukać. Z zastrzeżeniem, że niemało z nich nigdy nie miało na celu uzyskania wyrobów „zielarskich”, o działaniu leczniczym lub choćby profilaktycznym – stąd częste rozbieżności, nierzadko dziś postrzegane jako „błędy”.

Biorę to słowo w cudzysłów, bo często jest tak, że „sposoby na” z punktu widzenia tradycji znane i rozpowszechnione, negowane są dopiero od bardzo niedawna – na podstawie coraz bardziej zaawansowanych badań biochemicznych.

Tu powstaje istotne pytanie: co my sami uważamy za „błędne”?

Czego oczekujemy od naszych naturalnych (czyli własnego wyrobu) smakołyków lub kosmetyków? Czy bardziej zawierzymy tradycji i   przekazom sprzed wieków czy współczesnej nauce? Żadna z tych wersji nie jest „lepsza” ani „gorsza”. Po prostu różnią się zakresem wiedzy dostępnej w konkretnym czasie… oraz założeniami. I od tego, które z założeń uznamy za własne, zależy w gruncie rzeczy, jakie wersje wybierzemy. Oraz gdzie będziemy ich szukać…

Przy okazji warto zauważyć, że wyroby tradycyjne często zachowują w pełni „poprawność” biochemiczną, w drugą stronę zaś – nowo powstające przepisy lub koncepcje nie zawsze bazują na biochemii fitoterapeutycznej… To również zależy od celów, jakim maja służyć!

W kwestii samych przepisów zaś:

jestem przekonana, że każdy, kto kiedykolwiek robił domowe wyroby lub przetwory, wszystko jedno z jakich surowców, poradzi sobie i z tymi „zielarskimi”. Chociażby metodą prób i błędów!

Kto natomiast nie – cóż, będzie musiał faktycznie nauczyć się „od podstaw”. I znów – niezależnie od rodzaju owoców/ warzyw/ roślin…

Naprawdę istotne jest, jak wynika z moich wieloletnich doświadczeń,

nie tyle to jaki przepis wykorzystamy, co raczej:

na ile poznamy nowe surowce.

Ich charakterystyka w kolejnym wpisie.

***

jarząb

Jarząb szwedzki – owoce

Zaś żeby nie sprawdziło się powiedzonko, że „krowa, która dużo ryczy mało mleka daje”, wrzucam przepis „wieloczynnościowy”:

Masa jabłeczna lub dyniowa z owocami czarnego bzu (jarzębiny, kaliny),

do użycia do ciast, szarlotek, na galaretki, wypieki różne oraz jako samodzielny deser…

Proporcje: na 2 kg jabłek lub miąższu dyni

jabłka lub miąższ dyni 2 kg

owoce:

czarnego bzu 3 – 5 kiści

jarzębiny (jarzębu szwedzkiego, mączystego) 1/2 l

kaliny 1/4 lub 1/3 l

cukier lub (lepiej) miód ok. 30 dkg

odrobina wody, ewentualnie soku z cytryny

opcjonalnie dodatki smakowe: cynamon, goździki, inbir, gałka muszkatołowa itp (ja nie dodaję)

Wybrane dzikie owoce obać z szypułek, umyć.

Jarzębinę i/ lub kalinę lepiej przemrozić 12 – 24 godz (w zamrażalniku), po czym zblanszować i odcedzić.

Bzu nie ma potrzeby w żaden sposób przetwarzać.

Jabłka lub miąższ dyniowy pokroić w niewielką kostkę. Ogrzewać w sporym rondlu do uzyskania w miarę jednolitej konsystencji. W razie potrzeby odrobinę podlać wodą. Miazga powinna mieć strukturę gęstej masy, spadającej z łyżki płatami.

Do rozprażonej, gorącej masy dodać cukier/ miód, zamieszać starannie. Wsypać przygotowane owoce. Wymieszać, uważając (szczególnie z bzem!!!) by ich nie porozgniatać. Ogrzać jeszcze ok 10 – 15 min, przełożyć do sterylnych słoików.

Smacznego!!!

Medialnie

Nareszcie ujarzmiłam ten, zawiły dla mnie, temat: udostępnianie filmu… A zatem spóźnione, ale jest! Z ogromną wdzięcznością dla Aleksa Berdowicza i jego wielkiej pasji!

 

 

 

 

 

Moda na zioła?

Kolejny raz apeluję,

szczególnie do zbieraczy i pasjonatów młodych (niekoniecznie wiekiem!)

o coś, o czym pisałam już wielokrotnie:

CIERPLIWOŚCI!!!  

Jako ta „zaprawiona w bojach” pozwolę sobie na kilka uwag :)

Kiedy zaczynałam pracę z roślinami i zbieranie wiedzy o nich, własną, że tak to określę, zielarską przygodę,

 NIE BYŁO takich jak dziś kursów, szkoleń, możliwości…

Poza wprawkami z dzieciństwa i to z ludźmi nie mającymi naukowej wiedzy botanicznej, jak np moja Babcia – zielarka lub Dziadziuś – pasjonat, moje przygotowanie do poznawania roślin to był 1 semestr botaniki podczas studiów. Nie istniała farmakognozja, nie było opracowań biochemicznych ani rozlicznych „jedynie słusznych” diet.

Była za to tradycja i pamięć o wiedzy i doświadczeniu pokoleń. I od nich zaczynałam…

Tak sobie często myślę, że miałam sporo szczęścia! To, co wiem i umiem dziś, aż do wiedzy terapeutycznej, to własna praca i praktyka. Trwająca przez lata…. Tomy książek, godziny na łąkach, polach, w lasach i nad wodami, setki rozmów, poszukiwań, prób i błędów, poznawania Natury – i siebie!

Z konieczności spokojnie, powoli, bez presji i sztucznego wyścigu, chociażby z samą sobą!

***

Dziś „na oko” jest łatwiej, można te wiedzę gromadzić  szybciej. Mamy internet, kursy, spisy, materiały (w tym obcojęzyczne), badania itd itp. Z jednej strony to wszystko ułatwia start – z drugiej, cóż, wielość możliwości, czasem sprzecznych informacji i danych, powoduje zamęt.

W dodatku większość nowych pasjonatów ziół chce mieć informacje od A do Z „na już”, teraz, zaraz, natychmiast!  Wieloletnie nawyki myślowe pchają nas do pośpiechu, gromadzenia, korzystania ze wszystkiego naraz…

Tak się nie da! 

Gotowe pomysły, gotowe rozwiązania, przepisy są oczywiście przydatne, ale pokażcie mi proszę panią domu, która po przeczytaniu książki kucharskiej umie perfekcyjnie gotować! Albo dziecko zdolne napisać pełne, zgrabne zdania, jedynie po zapoznaniu się z alfabetem!!!

003

Proces nauki z samej swojej natury jest stopniowy, etapowy. Wymaga czasu i ćwiczeń. Skupienia uwagi na poszczególnych elementach wiedzy – z czasem coraz liczniejszych….

Natura nam nie ucieknie. Jak pisałam już kiedyś – czego nie zbiorę w bieżącym roku, znajdę za rok. Lub zastąpię czymś innym…

Tu może ktoś zaoponować: ale trzeba wiedzieć, czym!

Teoretycznie – tak! Jednak jeżeli traktujemy rośliny zbierane z dzikich stanowisk „po prostu”, używamy ich na co dzień, gromadzimy na zimę dla wzmocnienia i wspomożenia organizmu, to owa wybiórczość (co na co) staje się nieważna! A przynajmniej – mniej istotna…

Leczenie zaś przy pomocy ziół i preparatów zielarskich czegokolwiek – to naprawdę wiedza i umiejętność dla znawców!!!! 

Stopniowe przyzwyczajenie do odmienności jest zresztą korzystne dla nas.

Czy dziecku, które odstawiamy od piersi, podajemy od razu w zamian pełny obiad? NIE! Powoli i etapami wzbogacamy mu dietę o inne pokarmy, pozwalając na przyzwyczajenie się do „nowinek”. Odmienny sposób odżywiania z włączeniem dzikich roślin dla większości z nas jest nie mniejszą „nowinką”. Warto o tym pamiętać.

To jedna strona medalu. Druga jest taka, że nie mamy najczęściej żadnego pojęcia o tym, co tak naprawdę nam zasmakuje, przyda się, a nawet posłuży… Oduczyliśmy się słuchać swego ciała, badać delikatnie i z miłością jego potrzeby. Stopniowo – nie naraz! Przypomina mi się prastara anegdotka o ciężkim kacu i przekonaniu, że „to ten grzybek zaszkodził” ;) (W innych wersjach – śledzik…)

Jeżeli nasz organizm zareaguje nieoczekiwanie,

nie odgadniemy CO było przyczyną,

fundując mu cały zestaw nowinek.

Z tym wszystkim warto połączyć świadomość, że Natura, dając, potrzebuje szacunku i umiaru z naszej strony!

„Primum non nocere” – „Po pierwsze nie szkodzić”!

Ta zasada dotyczy nie tylko przysięgi Hipokratesa i leczenia ludzi, ale także wszelkiego życia i jego harmonii wokół nas!

A w każdym razie – powinna!

***

O rany… No i wyszedł mi elaborat „pouczający”. Proszę o wybaczenie każdego, kto poczuł się dotknięty lub urażony; nie miałam takiego zamiaru!

Ale tak właśnie, niestety, wygląda często w moich oczach współczesna „moda na zioła”…

Cieszy mnie ona ogromnie – tym niemniej wielokrotnie brakuje w niej umiaru i stonowania.

Łagodności. Radosnego odkrywania Natury – i siebie w Niej i z Nią. 

Cierpliwości właśnie!

Której wszystkim pasjonatom z całego serca życzę!!!! 

Podobne wpisy: „Z szacunku do Natury” ;„A to na co jest?”; „Czy na co dzień?”; oraz artykuł

A to – na co jest ???

Nie po raz pierwszy dostrzegam, ba, w zasadzie stale widzę tendencję, która jest dla mnie… nieco zabawna (nie obrażając nikogo!). Niby wiem skąd się to bierze i dlaczego tak jest, ale nie zmienia to faktu, że zjawisko jest nieco nielogiczne. Delikatnie mówiąc…

Tym zjawiskiem są pojawiające się nieodmiennie pytania „na co to jest?”, „do czego używać?”, „jak to działa?” i inne tego typu, pojawiające się nieodmiennie, kiedy mowa o roślinach dziko rosnących. Szczególnie w naszym, rodzimym klimacie.

Mam oczywiście na myśli te jadalne…

Budzi to we mnie refleksję:

jak bardzo daleko odeszliśmy w naszym myśleniu od bliskości z Naturą, wiedzy naszych, niezbyt przecież odległych, przodków i codziennej świadomości bogactwa, jakie nas otacza!

pokrzywa

A przecież rośliny, jak przed wiekami, stanowią nieodłączną część codzienności, o czym już pisałam wcześniej – chociażby tutaj!

Nie tylko ja zresztą… dla przykładu:  Inez, Gosia, Kasia Miłochna, druga Małgosia; a są i inni ….

Tyle, że sformalizowaliśmy owo użytkowanie, ograniczyliśmy do „wybrańców”, jakby zapominając o reszcie. Często znacznie łatwiej dostępnej, a nierzadko dla nas cenniejszej.

Obraz 044

Wyobrażam sobie czasem  taką scenę:

wchodzi klient do sklepu warzywnego (ewentualnie jest na targowisku) i kupując, dajmy na to, marchew, pietruszkę, kapustę, seler, do tego na przykład jabłka i śliwki dopytuje się u sprzedawcy: „a na co to?”; „a jak to działa?” – lub podobnie… Tak sobie myślę, że sprzedający miałby dziwną minę i jeszcze dziwniejsze mniemanie o umyśle owego klienta!

A zapewniam, ze byłoby o co pytać – i co odpowiadać!

Jasne, oczywiście, wiem skąd, dlaczego i z jakich przyczyn mamy taką, a nie inną sytuację. Cały ten wpis nie jest też oczywiście namawianiem do niefrasobliwości i braku rozeznania na polach, łąkach, w lesie czy ogrodzie! Rośliny użytkowe trzeba znać, umieć je odróżnić i nie lekceważyć ani mocy części z nich, ani potencjalnych zagrożeń!

SONY DSC

Ale jeżeli rozmawiamy o tych jadalnych, nadających się do codziennego spożywania lub na przetwory – cóż, nie dajmy się zwariować! Nie wszystko musi od razu być „na coś”, często coś jest zwyczajnie smaczne i wartościowe.

 Pamiętajmy o tym! 

Ot, taka.. mała dygresja przy okazji kolejnych pytań „na co???” 

 

Czas na kwiaty

Lato

ogórecznik

wierzbówka

Kolejny etap cudownego Cyklu Natury…

Wczesne lato to czas na kwiaty  i ziele. Obfitość kwitnienia o tej porze roku jest nie mniejsza niż wiosną, zaś bogactwo zakwitających roślin stanowią kwiatostany, kwiaty, płatki i … ziele. Warto może uściślić znaczenie tego słowa w nomenklaturze zielarskiej:

Ziele

to ukwiecone i ulistnione pędy roślin

serdecznik

Ziele serdecznika

Pojawiają się już także wczesne owoce letnie, pora też sięgać po niektóre niedojrzałe jeszcze, takie jak orzech włoski lub kasztany…

orzech_wloski_741

fot. internet

Wczesne lato

to idealny czas na wiele wyrobów zielarskich, na zbiory do suszenia, ale nade wszystko – bogactwo użytkowania roślin na co dzień!

Cieszmy się naparami, herbatkami, sałatkami, marmoladkami, budyniami, kisielami, ciasteczkami kwiatowymi, świeżymi przyprawami w kuchni, kąpielami i natryskami ziołowymi ze świeżych roślin – teraz mamy na nie czas przebogaty!!!

prawoślaz

Zakwitły ślazy…

róża kwiat

Kwiat róży

wiązówka

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Lipa, ślazy, róża… mieszanka do mydełka

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Kwiat nagietka – będzie „olejek”

dziurawiec

Zdjęć tu zaledwie kilka,

ale wszystkim wspaniałych poszukiwań i zbiorów życzę!